Gdybyście kiedyś zastanawiali się, co robi Emi w czwartkowe wieczory, tutaj macie próbkę.
Chwilę później jednak siadam i potrząsam głową jak zawsze wtedy, kiedy chcę odgonić złe myśli. Cholera - mówię odrobinę za głośno, a śpiący jeszcze mężczyzna przewraca się na bok. Jego dłoń przez chwilę wędruje w powietrzu w poszukiwaniu czegoś - może mnie? - aż w końcu trafia na leżącą na podłodze bluzkę - moją bluzkę - i bierze ją do ręki, po czym znów zamiera bez ruchu. Nie chcę odbierać mu jej, bojąc się, że się obudzi, a ja nie jestem jeszcze gotowa na konfrontację z wydarzeniami poprzedniej nocy.
Otulam się więc kocem, którym byłam przykryta i powoli wstaję. Zerkam jeszcze na zegarek, który mam na ręce, wskazuje dwanaście minut po piątej, ale wątpię, żeby w obecnej sytuacji miało to jakiekolwiek znaczenie. Z westchnieniem ruszam na obchód mojego małego świata.
Teraz znajduję się w sortowni, największym pomieszczeniu, do którego mamy dostęp. My, czyli ci, którzy mieli akurat tyle szczęścia, żeby w czasie incydentu znajdować się wewnątrz budynku zwanego niegdyś Sortownią Gotówki. W sumie jest nas dziesięcioro, choć na początku było dwa razy tyle, łączy nas tylko miejsce pobytu, a dzieli prawie wszystko. Wracając jednak do sortowni, jest to duża sala o dawniej białych, dziś już niestety szarawych ścianach, której centralny punkt stanowią ustawione w dwóch rzędach plecami do siebie biurka, w każdym rzędzie po sześć. Na każdym z nich stoi maszynka do liczenia pieniędzy, kalkulator, a w tym momencie na niektórych poniewierają się jeszcze jakieś resztki banknotów. Oprócz tego znajduje się tam również jedne biurko odseparowane od reszty, które zajmował kierownik. Tuż za nim jest przejście do kolejnego pomieszczenia pełnego pieniędzy, zamkniętego na amen z powodu złamanego w zamku klucza. Gdyby przyszło co do czego, zawsze można by spróbować wyważyć drzwi lub przedostać się tam w inny sposób, jednak nikt z nas nie śmiał tego proponować. Te dodatkowe cztery metry kwadratowe nie są nam aż tak potrzebne. Pod ścianami piętrzą się też regały pełne zalegających śmieci: opasek na banknoty, worków foliowych i jutowych, fiszek, gumek recepturek, papierów do drukarek i kalkulatorów, bezpiecznych kopert. Można zobaczyć rolomaty i sortery do bilonu, porozrzucane kasety bankomatowe i jeszcze więcej kasy. Na korkowych tablicach wiszą ogłoszenia, zalecenia i polecenia, których i tak nikt nie czytał. Przyglądam się leżącej nieopodal Malwinie, która chrapie zwinięta w kłębek pod jednym ze stanowisk, i Konradowi, któremu za poduszkę służy kilka złożonych jutowych worków. Ze złością kopię w jedną z bezpiecznych kopert, których nikt nie uprzątnął i natychmiast tego żałuję, bo moja stopa natrafia na ciężki bilon, a nie, jak się spodziewałam, lekkie banknoty, które pofrunęłyby na drugi koniec sortowni. Klnąc idę dalej, na korytarz.
Tam są kolejne regały, kolejne kasety, wózki, na których fajnie się kiedyś jeździło, kserokopiarka i kolejne drzwi prowadzące do kolejnych pomieszczeń. Labirynt biur, pokoików i schodków, w którym jakimś cudem nauczyłam się żyć. Nogi niosą mnie do jadalni, która jest nieco większa od przeciętnej kuchni i zawiera typowe dla tego miejsca sprzęty. Wyciągam z szafki swój kubek i nalewam do niego wody z dystrybutora. Naczynie stanowi dla mnie ostatnią namiastkę normalności w tym szaleństwie i przypomina o domu, choć domu już dawno nie ma. Upiłam łyk. Jak dobrze, że chociaż zamknięta hermetycznie woda mineralna wciąż ma ten sam smak.
- Nie możesz spać? - Słyszę za sobą głos Marzeny. Przytakuję. - Nie martw się - mówi do mnie. - Musi być jakiś sposób. Uda nam się, zobaczysz.
Marzena jest marzycielką. To trzydziestotrzyletnia kobieta, niezwiązana z nikim i z niczym na tym świecie. Szczęściara. Parała się wieloma zajęciami, od sprzedawcy w sklepie spożywczym, przez kuriera, taksówkarza, makijażystkę, aż po malarkę i nauczycielkę rosyjskiego. Kiedy chciała mnie rozbawić, zawsze zaczynała mówić dużo w tym języku. Nie mam pojęcia, jakim cudem osiągnęła taką biegłość, skoro w szkole się go nie uczyła i nie ukończyła żadnych studiów. Nigdy nie chciała o tym mówić, a jej przeszłość zawsze owiana była tajemnicą. Zdarza jej się zapędzić trochę w opowieściach, kiedy wieczorami nie mamy co robić, ale do tej pory nie mówiła o niczym, co wydarzyło się w jej życiu zanim skończyła dwadzieścia jeden lat.
Kiedyś była piękna, kiedy jej blond włosy skręcały się w loki, oczy podkreślała delikatnym makijażem, a figurę zwiewnymi sukienkami. Dziś resztki tej urody przebijają przez zasmuconą twarz i wciąż pełne nadziei błękitne oczy. Chyba nie mam ochoty z nią rozmawiać. Nie mam nadziei. Liczę na to, że w toalecie wreszcie będę mogła pobyć sam na sam, ale z jednej z nich dochodzą dźwięki sugerujące, że lepiej nie przeszkadzać, w kolejnej ktoś najwyraźniej wpadł na ten sam pomysł, co ja, bo zamknięty jest na klucz i nie chce odpowiadać (przez myśl przeszło mi też coś o wiele gorszego, ale natychmiast wyrzuciłam to z głowy). Z trzeciej dochodzi płacz. Nie chcę pomagać, boję się, że przy próbie pocieszania sama mogę się rozpłakać.
Błąkam się przez korytarze, wędruję tam, gdzie nogi mnie poniosą - stróżówki, skarbca, przedskarbca, śluzy, szatni, magazynu, gabinetu dyrektora, mniejszych sortowni, aż trafiam do punktu wyjścia. Zapomniałam, że sortownia ma osobną łazienkę. Wpadam do niej. Przy umywalce stoi Daniel, rozebrany do pasa, a może ubrany od pasa w dół, i ochlapuje twarz wodą. Nie mam nawet siły rzucić swojego stałego tekstu o oszczędzaniu zasobów, bo nie wiemy, na ile nam ich wystarczy. Mężczyzna dostrzega moje odbicie w lustrze i zakręca kurek.
- Jak się spało? - pyta.
Czuję, że łzy napływają mi do oczu. Duszę się tutaj, po prostu się duszę. Brakuje mi świeżego powietrza, słońca, gwiazd, nawet deszczu i mrozu, na które kiedyś narzekałam. Wolności, spacerów po lesie, wiatru znad morza, gorącego piasku pod stopami. Widoku gór, ruchliwych ulic, zatłoczonych centrów handlowych. Studiów, nauki, pracy, ciągłego braku pieniędzy.
Nie mówię nic. Nieśmiało podchodzę do Daniela, obejmuję go w pasie i wtulam się w jego plecy. Są ciepłe, pachną spokojem i bezpieczeństwem. Zaczynam płakać. Płaczę i płaczę, mam wrażenie, że trwa to godzinami, podczas gdy w rzeczywistości mija zaledwie kilka minut. Daniel wyciera twarz ręcznikiem, zamyka drzwi, siada na sedesie i sadza mnie sobie na kolanach. Przytula mocno, jakby chciał wydusić ze mnie cały smutek i cały żal, chociaż oboje wiemy, że to niemożliwe. A ja wciąż płaczę, nie tylko z przerażenia i obawy o kolejne dni, nie tylko z rozpaczy po stracie bliskich, ale też z powodu tego, że kiedy dostałam to, co chciałam, tego, kogo chciałam, wciąż nie umiem tego docenić.