niedziela, 29 grudnia 2013

Tysiące słów na wiatr i złego dobre końce...


Mikołaj był dla was hojny w tym roku? Z braku częstszego kontaktu z rodziną, na Boże Narodzenie dostaję zwykle prezenty urodzinowo-mikołajkowo-świąteczne. 

Mój niezawodny ojciec chrzestny sprezentował mi pięknie zapakowany zestaw kosmetyków do ciała - żel pod prysznic, peeling oraz balsam o zapachu waniliowym.

Kochane przyjaciółki sprawiły mi podręcznik do nauki hiszpańskiego oraz zegarek.
Muchas gracias!

Ponadto prosto ze świątecznego Zagrzebia przywędrowało do mnie cudne serduszko. Jak twierdzi Aga, jest całkowicie jadalne, jednak uważam, że jest za ładne, żeby je zjeść. 

Odwiedził mnie także Władysław Jagiełło, dzięki któremu mogłam pozwolić sobie na Absolution Muse oraz Robaki Luxtorpedy. 

Fragment Siewcy Wiatru. Bo tak. Nie jest spoilerem. Kiedyś szlag by mnie trafił, dziś już tylko wywołuje to mały uśmiech na mojej twarzy.

Nie będę nawet próbowała podsumowywać tego roku jeśli chodzi o moje życie prywatne (jakie niby życie, co?), za to być może pokuszę się o kilka słów na temat muzyki, filmów oraz mangi i anime w 2013. Obiecałam też sobie, że nowy rozdział na papierowej-łódce pojawi się przed szóstym stycznia. 

Tak bardzo Bollywood.
Szczęśliwego nowego roku, kochani! Życzę wam dużo miłości, zdrowia, pieniędzy i weny do pisania kolejnych postów. Trzymajcie się ciepło!

sobota, 21 grudnia 2013

It's beginning to look a lot like Christmas

Codziennie uczymy się czegoś nowego... W ciągu ostatnich kilku dni nauczyłam się, że nie powinnam: a) zostawiać miski z wodą na progu pokoju, b) gotować sosu pomidorowego, mając na sobie ulubioną żółtą bluzę, c) zostawiać książki z biblioteki na parapecie, bo może bardzo zwilgotnieć i będę musiała ją odkupić.

Jak widzicie, książka jest bardzo zniszczona. 

Jednak o wiele ciekawszą sprawą są moje ostatnie sny. W jednym z nich musiałam wziąć udział w turnieju podobnym do Głodowych Igrzysk. W innym rodziłam dziecko (wyczuwam znaczący postęp, bo kilka miesięcy temu śniło mi się, że byłam w ciąży...), a w jeszcze innym włóczę się po metrze z Azjatką i kolesiem, który obudził mnie, zaglądając mi pod kołdrę, i wykonujemy polecenia przysyłane nam w sms-ach. Oczywiście winę zwalam na moje apokaliptyczne wizje, opowiadanie, które piszę, i anime, które oglądam przed zaśnięciem (Btooom! oraz Shinsekai yori).

Btooom! Mam nadzieję, że powstanie drugi sezon. 

Jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji zapoznać się z nimi, polecam serdecznie, zwłaszcza SY. Było w nim wszystko, czego oczekuję od porytego animca: tajemnica, odrobinka horroru, romans, wątek yaoistyczny, ale też całkiem ładna kreska i przystojni bohaterowie.

Shinsekai yori
A to moja lektura na dzisiejszy wieczór:

Zmodernizowane zabezpieczenia polskich banknotów

Po tym dopiero przyśni mi się coś dziwnego. Może zacznę podrabiać nowe banknoty, zanim jeszcze wejdą do obiegu?

Tymczasem nieubłaganie zbliżają się święta, a u mnie bałagan totalny, prezenty niekupione, a jutro i pojutrze idę do pracy, więc nie wiem, kiedy cokolwiek zrobię. Prawdopodobnie nie wrzucę już nic nowego przed dwudziestym czwartym grudnia, a więc: 
Chciałabym życzyć wam wszystkim wesołych, ale spokojnych świąt, dużo miłości, zdrowia, pieniędzy i weny do pisania kolejnych postów. Trzymajcie się ciepło!


P.S. Cieszę się, że spodobała się wam moja radosna twórczość, którą opublikowałam ostatnio, więc polecam waszej uwadze mojego drugiego bloga, na którym znajdziecie tego troszkę więcej i ewentualnie później dalszą część: papierowa-łódka

piątek, 6 grudnia 2013

Gdybyście kiedyś zastanawiali się, co robi Emi w czwartkowe wieczory, tutaj macie próbkę. 

Chwilę później jednak siadam i potrząsam głową jak zawsze wtedy, kiedy chcę odgonić złe myśli. Cholera - mówię odrobinę za głośno, a śpiący jeszcze mężczyzna przewraca się na bok. Jego dłoń przez chwilę wędruje w powietrzu w poszukiwaniu czegoś - może mnie? - aż w końcu trafia na leżącą na podłodze bluzkę - moją bluzkę - i bierze ją do ręki, po czym znów zamiera bez ruchu. Nie chcę odbierać mu jej, bojąc się, że się obudzi, a ja nie jestem jeszcze gotowa na konfrontację z wydarzeniami poprzedniej nocy.
Otulam się więc kocem, którym byłam przykryta i powoli wstaję. Zerkam jeszcze na zegarek, który mam na ręce, wskazuje dwanaście minut po piątej, ale wątpię, żeby w obecnej sytuacji miało to jakiekolwiek znaczenie. Z westchnieniem ruszam na obchód mojego małego świata.
Teraz znajduję się w sortowni, największym pomieszczeniu, do którego mamy dostęp. My, czyli ci, którzy mieli akurat tyle szczęścia, żeby w czasie incydentu znajdować się wewnątrz budynku zwanego niegdyś Sortownią Gotówki. W sumie jest nas dziesięcioro, choć na początku było dwa razy tyle, łączy nas tylko miejsce pobytu, a dzieli prawie wszystko. Wracając jednak do sortowni, jest to duża sala o dawniej białych, dziś już niestety szarawych ścianach, której centralny punkt stanowią ustawione w dwóch rzędach plecami do siebie biurka, w każdym rzędzie po sześć. Na każdym z nich stoi maszynka do liczenia pieniędzy, kalkulator, a w tym momencie na niektórych poniewierają się jeszcze jakieś resztki banknotów. Oprócz tego znajduje się tam również jedne biurko odseparowane od reszty, które zajmował kierownik. Tuż za nim jest przejście do kolejnego pomieszczenia pełnego pieniędzy, zamkniętego na amen z powodu złamanego w zamku klucza. Gdyby przyszło co do czego, zawsze można by spróbować wyważyć drzwi lub przedostać się tam w inny sposób, jednak nikt z nas nie śmiał tego proponować. Te dodatkowe cztery metry kwadratowe nie są nam aż tak potrzebne. Pod ścianami piętrzą się też regały pełne zalegających śmieci: opasek na banknoty, worków foliowych i jutowych, fiszek, gumek recepturek, papierów do drukarek i kalkulatorów, bezpiecznych kopert. Można zobaczyć rolomaty i sortery do bilonu, porozrzucane kasety bankomatowe i jeszcze więcej kasy. Na korkowych tablicach wiszą ogłoszenia, zalecenia i polecenia, których i tak nikt nie czytał. Przyglądam się leżącej nieopodal Malwinie, która chrapie zwinięta w kłębek pod jednym ze stanowisk, i Konradowi, któremu za poduszkę służy kilka złożonych jutowych worków. Ze złością kopię w jedną z bezpiecznych kopert, których nikt nie uprzątnął i natychmiast tego żałuję, bo moja stopa natrafia na ciężki bilon, a nie, jak się spodziewałam, lekkie banknoty, które pofrunęłyby na drugi koniec sortowni. Klnąc idę dalej, na korytarz.
Tam są kolejne regały, kolejne kasety, wózki, na których fajnie się kiedyś jeździło, kserokopiarka i kolejne drzwi prowadzące do kolejnych pomieszczeń. Labirynt biur, pokoików i schodków, w którym jakimś cudem nauczyłam się żyć. Nogi niosą mnie do jadalni, która jest nieco większa od przeciętnej kuchni i zawiera typowe dla tego miejsca sprzęty. Wyciągam z szafki swój kubek i nalewam do niego wody z dystrybutora. Naczynie stanowi dla mnie ostatnią namiastkę normalności w tym szaleństwie i przypomina o domu, choć domu już dawno nie ma. Upiłam łyk. Jak dobrze, że chociaż zamknięta hermetycznie woda mineralna wciąż ma ten sam smak.
- Nie możesz spać? - Słyszę za sobą głos Marzeny. Przytakuję. - Nie martw się - mówi do mnie. - Musi być jakiś sposób. Uda nam się, zobaczysz.
Marzena jest marzycielką. To trzydziestotrzyletnia kobieta, niezwiązana z nikim i z niczym na tym świecie. Szczęściara. Parała się wieloma zajęciami, od sprzedawcy w sklepie spożywczym, przez kuriera, taksówkarza, makijażystkę, aż po malarkę i nauczycielkę rosyjskiego. Kiedy chciała mnie rozbawić, zawsze zaczynała mówić dużo w tym języku. Nie mam pojęcia, jakim cudem osiągnęła taką biegłość, skoro w szkole się go nie uczyła i nie ukończyła żadnych studiów. Nigdy nie chciała o tym mówić, a jej przeszłość zawsze owiana była tajemnicą. Zdarza jej się zapędzić trochę w opowieściach, kiedy wieczorami nie mamy co robić, ale do tej pory nie mówiła o niczym, co wydarzyło się w jej życiu zanim skończyła dwadzieścia jeden lat.
Kiedyś była piękna, kiedy jej blond włosy skręcały się w loki, oczy podkreślała delikatnym makijażem, a figurę zwiewnymi sukienkami. Dziś resztki tej urody przebijają przez zasmuconą twarz i wciąż pełne nadziei błękitne oczy. Chyba nie mam ochoty z nią rozmawiać. Nie mam nadziei. Liczę na to, że w toalecie wreszcie będę mogła pobyć sam na sam, ale z jednej z nich dochodzą dźwięki sugerujące, że lepiej nie przeszkadzać, w kolejnej ktoś najwyraźniej wpadł na ten sam pomysł, co ja, bo zamknięty jest na klucz i nie chce odpowiadać (przez myśl przeszło mi też coś o wiele gorszego, ale natychmiast wyrzuciłam to z głowy). Z trzeciej dochodzi płacz. Nie chcę pomagać, boję się, że przy próbie pocieszania sama mogę się rozpłakać.
Błąkam się przez korytarze, wędruję tam, gdzie nogi mnie poniosą - stróżówki, skarbca, przedskarbca, śluzy, szatni, magazynu, gabinetu dyrektora, mniejszych sortowni, aż trafiam do punktu wyjścia. Zapomniałam, że sortownia ma osobną łazienkę. Wpadam do niej. Przy umywalce stoi Daniel, rozebrany do pasa, a może ubrany od pasa w dół, i ochlapuje twarz wodą. Nie mam nawet siły rzucić swojego stałego tekstu o oszczędzaniu zasobów, bo nie wiemy, na ile nam ich wystarczy. Mężczyzna dostrzega moje odbicie w lustrze i zakręca kurek.
- Jak się spało? - pyta.
Czuję, że łzy napływają mi do oczu. Duszę się tutaj, po prostu się duszę. Brakuje mi świeżego powietrza, słońca, gwiazd, nawet deszczu i mrozu, na które kiedyś narzekałam. Wolności, spacerów po lesie, wiatru znad morza, gorącego piasku pod stopami. Widoku gór, ruchliwych ulic, zatłoczonych centrów handlowych. Studiów, nauki, pracy, ciągłego braku pieniędzy.
Nie mówię nic. Nieśmiało podchodzę do Daniela, obejmuję go w pasie i wtulam się w jego plecy. Są ciepłe, pachną spokojem i bezpieczeństwem. Zaczynam płakać. Płaczę i płaczę, mam wrażenie, że trwa to godzinami, podczas gdy w rzeczywistości mija zaledwie kilka minut. Daniel wyciera twarz ręcznikiem, zamyka drzwi, siada na sedesie i sadza mnie sobie na kolanach. Przytula mocno, jakby chciał wydusić ze mnie cały smutek i cały żal, chociaż oboje wiemy, że to niemożliwe. A ja wciąż płaczę, nie tylko z przerażenia i obawy o kolejne dni, nie tylko z rozpaczy po stracie bliskich, ale też z powodu tego, że kiedy dostałam to, co chciałam, tego, kogo chciałam, wciąż nie umiem tego docenić.

wtorek, 3 grudnia 2013

This is my December...


Nie tego się spodziewałam po tym miesiącu. Po moim miesiącu. Jest mi przykro. Wczoraj miałam urodziny, stuknęło mi oczko. Wiadomo, jak to jest, telefony, smy, wiadomości na fb... Nawet od tych, którzy pewnie nie do końca zdają sobie sprawę, skąd mnie w ogóle znają. Ale na kilku osobach się zawiodłam, bo nie zdobyły się nawet na głupie "Sto lat" na mojej fejsbukowej ścianie. To tak, jakbym dostała w twarz. Proszę bardzo - A. i K., które miałam może nie za przyjaciółki, ale na pewno dobre koleżanki, z którymi często się widuję, którym kupuję prezenty, z którymi dzielę się swoimi dziwactwami - nie odezwały się ani słowem. 

Miałam nadzieję na życzenia od Rudzielca - w końcu tak bardzo upominał się o swoje - a tu cisza. Zaglądam do niego, bo coś dawno go nie widziałam... Wyrzucił mnie ze znajomych. Powoli przestaję się dziwić, że jest sam. Dlaczego zawsze, kiedy zaczynam mieć o kimś dobre zdanie, nagle dzieje się coś, co uświadamia mi, że jestem w błędzie? 

Pamiętał za to mój były-niedoszły. Jakby głupie "Co tam?" mogło wymazać zupełnie kilka miesięcy milczenia między nami. "Wracam na święta do Gdyni" oznajmił. I co? Powinnam mu odpowiedzieć "To świetnie, tęskniłam"? Jasne. Zaraz zaczynam piec dla niego ciasteczka. 


niedziela, 1 grudnia 2013

Tańcz głupia, tańcz...


Przyznam bez bicia, że miałam bardzo ciekawy weekend. Oczywiście jak na takiego no life'a jak ja.

W czwartek stało się to:



I w ten sposób zostałam wciągnięta do magicznego świata Thora i Avengersów, ale przede wszystkim Lokiego. Sądzę, że ugrzęzłam w tym jak miliony pozostałych fangirl...

Na dokładkę proszę bardzo:


Premiera 14 lutego 2014. Przynajmniej mam już plan na Walentynki.

Później było jeszcze to:

Bardzo, bardzo dziwnie ogląda się taki trailer, kiedy jeden z głównych bohaterów jest cholernie podobny do Pięknego... Aż ciary po plecach przechodzą. Możecie być pewni, że i tak obejrzę ten film.

W piątek zaś udałam się samotnie na koncert Luxtorpedy. Dla mnie osobiście porządnie rozkręcił się dopiero po półtorej godzinie... Fajnie było usłyszeć U Maxima w Gdyni znów cię widział ktoś... w wykonaniu chłopaków, poskakać do Autystycznego, wrzeszczeć C10H12N2O (to chyba najszybciej zapamiętany przeze mnie wzór chemiczny...), a później pogadać i zrobić sobie zdjęcie z Drężmakiem i Hansem (kurczę, myślałam, że jest wyższy...), dostać autografy, zjeść kanapki od zespołu, poznać kilku chłopaków, dać się im odwieźć do domu i wymienić numerami. Magia.



Wczoraj zaś wróciłam do przyjaciółek i Lokiego, dołożyłam piwo malinowe i kontynuowałam uzupełnianie listy, o której wspominałam ostatnio. Tom Hiddleston wkręcił się na nią bez problemu... Udało mi się wszystkich ustawić w odpowiedniej kolejności dzięki kryterium wzrostu. Gdyby jednak faceci zaczynali się dopiero od metra osiemdziesięciu, jak sugerowała koleżanka, świat nie ujrzałby takich zespołów jak Muse czy Placebo... Nieważne. Po prostu dobrze czasem mieć życie. 

Tu zaś macie podsumowanie Października w obiektywie.

Październik w obiektywie

To już widzieliście pierwszego dnia :)

Fragment Księgi Jesiennych Demonów Grzędowicza

Moja piękna uliczka w środku nocy

Plaża...

...i molo w Sopocie

Uliczka, którą wracam z zajęć

Dzielna Emi wraca z siłowni

Z autobusu. Chętnie zrobiłabym normalne, bo uwielbiam widok stamtąd, ale niestety ruch pieszych na estakadzie jest zabroniony...

Filiżanka w centrum miasta. Jak się później okazało, była to reklama nowego centrum handlowego

Jedna z głównych ulic w Gdyni całkiem pusta w nocy z poniedziałku na wtorek

Starter... Brzmi prawie jak Starters.

Wybieram fotele do pokoju (mniej więcej od pół roku)

Kubek gorącej herbaty - mój najlepszy przyjaciel na chłodne jesienne wieczory

Widok sprzed domu

Fragment notatek od koleżanki

Gdzieś w Sopocie

Dworzec w Sopocie

Herbaciany bukiecik w Empiku

Żurawinowa Finlandia - kolejna przyjaciółka

Z salonu Black Red White, fajny pomysł na ozdobienie ściany

I znów BRW - Sypialnia LIBERA. Ciekawe, co na to Liber :)

Trzy powyższe z otwarcia wyżej wspomnianego CH Riviera. Czapka spodobała się, bo kojarzy się z Death Note'em, później bubble tea, a na koniec darmowe czekoladki z Reserved

Październikowy stosik. Przyznaję bez bicia, że Pratchetta nie dałam rady przeczytać. Nie mam pojęcia, co skłoniło mnie do pomyślenia, że przeczytam go po angielsku, jak nawet po polsku zdzierżyć go nie potrafię

Koncert Indios Bravos

I oczywiście koncert happysadu